U- jak „U źródeł”
W 1983 r. w Rzeszowie ukazała się jedna z ostatnich publikacji Franciszka Kotuli- „U źródeł”. Jest to książka o folklorze, o której prof. Józef Burszta napisał:
… Czym jest praca „U źródeł…”? Nie można jej traktować jednostronnie i jednoznacznie. Nie jest to ani tylko rozprawa naukowa, ani tylko wspomnienia, ani reportaż, ani opracowanie literackie o folklorze i niektórych innych dziedzinach kultury ludowej, ani też tylko własne refleksje o własnych zainteresowaniach, drodze życiowej, osiągnieciach badawczych itp. Praca jest po trosze tym wszystkim naraz. Jest wyrazem niezwykłej pamięci Autora przywołującej do życia barwne wspomnienia na styku ja – otaczający świat, teren i człowiek terenu widziany od strony tradycyjnych treści jego umysłu jako wyrazu tego, co składa się na regionalną postać kultury ludowej; jest zestawem refleksji i doświadczeń powstałych w związku z coraz głębszym wchodzeniem w arkana kultury ludowej; jest wyrazem zdobytej w tych doświadczeniach postawy badawczej, swoistego „wyznania” badacza terenowego i wręcz spalającej go pasji badawczej, która doprowadziła do ustalenia własnego stanowiska. Od tej tez strony jest to swoiste „curriculum vitae” Autora…
Książka pisana przez 83 letniego już człowieka (zmarł w 1983 r.), pełna obrazów wyłaniających się zza zasłony czasu, sięgających do dzieciństwa i czasu młodości Autora, gdy powoli krystalizowała się jego pasja i zamiłowanie do poszukiwania śladów przeszłości. Jest podsumowaniem życiowej drogi. W obrazach z przeszłości przegląda się niczym w tafli dworskiego stawu w rodzinnym Głogowie, na którym rosły przepiękne nenufary – przedmiot ludzkiej niedosięgłej tęsknoty:
„Takimi przeszkodami zdawały się bronić czarujące kwiaty, rozsiadłe wśród pływających płaskich liści. Tylko mnie i jeszcze jednemu chłopcu udawało się dobrnąć do wodnego piękna (…). Pokonując takie trudy, w oczach innych chłopców stawaliśmy się prawdziwymi bohaterami. Ale jak szybką zrzedły nam miny(…), kiedy czarujące kwiaty z takim trudem, a nawet niebezpieczeństwem zdobyte, nawet w wodzie trzymane, szybko stawały się zwiędłymi marzeniami. I właśnie brnąc po coraz szerzej rozlewającym się dookoła zatopie folkloru, doznawałem wrażenia, że idę po kwiaty nenufarów. W czasie mozolnych poszukiwań (…), jakby szukając legendarnego kwiatu paproci, dokonywałem licznych odkryć. Ale (…) oto po jakimś czasie przekonywałem się, że to ktoś przede mną odkrył”.
W domu małego Franciszka, na pierwszym miejscu, niemal cennym jak święty ołtarzyk znajdowała się ojcowska biblioteczka, do której wstępu bronił klucz. Nie dziwne, że książki w których rozmiłowany był ojciec Walenty, pobudzały także kształtujący się umysł małego Franciszka.
„Jeśli dziś – rok 1980- z perspektywy przeszło 80 lat spojrzę na ówczesne moje wiadomości o przeszłości światka wśród którego żyłem, narzuca mi się porównanie z kieszenią pełna skorupek, z których przecież ani mowy nie było , aby sklecić nie tylko całe naczynia, ale nawet jakiś większy fragment. Pamiętam… mogłem mieć wówczas około 10 lat (…), poszliśmy „na Wygodę”- czyli do dziadków – pierwszego dnia wielkanocnych świąt (…).
Już cały zamieniałem się w słuch, gdy rozmowa zeszła na klasztor, zwłaszcza, kiedy mógł spłonąć, czy data 1803 wybita na tynku jest prawdziwa datą pożaru. Boże! O czym to tego świątecznego popołudnia nie mówiono! A przeważali leciwi ludzie. Dominująca postacią był jednak dziaduś Stanisław, chyba czwarty, względnie piąty – no i ostatni z dynastii stryczarzy, której protoplastę sprowadziła księżna [Urszula Lubomirska], aby palił cegłę na budowę zamku, a następnie klasztoru. Dała mu w formie uposażenia kawał ziemi odciętej z pańskiego (….), niewątpliwie przez ową księżną Wygodą nazwanej (…). Owego dnia stałem się właścicielem … no, nie historii, nie, mitu o klasztorze. Mało, związał się z mitem „studzienki”, kapliczki ze studnią. Została budowana na miejscu (…), której obraz przypłynął tu „wieczna wodą”.
Ot, właśnie tamten czas, pełen jeszcze ludzi pamietających czasy, w których żywa była pamięć pokoleń, dawnych tradycji i wierzeń, wyobraźni, kształtował osobowość badacza i jego gawędziarski, prawie „barokowy” język. Po latach doświadczeń i przemyśleń stwierdza, że „pełny czar i jakby magiczny sens ducha dzieł literatury ludowej można uzyskać jedynie w atmosferze współżycia z kulturą ludową, mającej wszystkie cechy rodzinnej biesiady, z główną, niejako obrzędowa przyprawą, jakim była i jest g a w ę d a. Autentyczny sposób przekazywania skarbów folkloru z pokolenia na pokolenie”.
(…) wkrótce zadałem sobie jasno sprawę; jakim przełomem w atmosferze wsi było tzw. Szkolnictwo ludowe – mam na myśli zabór austriacki, Galicję – a wiec wszystkie szkółki ludowe, cudownie prymitywne, ale w których bardzo często uczyli pełni patriotyzmu, poświęcenia nauczyciele.
Dzięki upowszechnieniu się umiejętności czytania, a zwłaszcza opisania, powstało piśmiennictwo ludowe zwane również literatura ludową pisaną.
Niewątpliwie doskonałym przykładem tego jest skromna postać jednego z tych, dla których wyobraźnia jest większa od wiedzy – Józef Ryś z Łąki, któremu poświęca Kotula jeden z rozdziałów niniejszej książki.
Urodzony w ubogiej rodzinie w końcu XIX w., ten utalentowany ludowy artysta, który ukończył zaledwie kilka klas ludowej szkoły galicyjskiej, samorodny muzykant, nie tylko dokumentował i obrazował klimat ówczesnej podrzeszowskiej wsi, ale także poprzez swoją niepowtarzalność charakteru tworzył jej klimat. Obdarzony fenomenalną pamięcią wzrokową, tworzył portrety i podobizny członków społeczności powszechnie znanych z nienajlepszej strony, tj.: „pijaków, fałszywych pobożnisiów, bezlitosnych bogaczy, procesików…” Głębsze charakterystyki sylwetek bohaterów zawarł w swojej twórczości pisarskiej. „Były to krótkie opowiadania, liryczne wspomnienia (…) portreciki i rysunki, krótko opisane, miały być dokumentami, obrazem społeczności, której Ryś był integralna częścią, przekazem dla potomności, to pisanie było integralna częścią człowieka, który bardzo przerósł swoje otoczenia, inaczej widział i czuł”.